Przed Wami kolejna część indyjskich przygód. Na pozostałe zapraszam tutaj. Tym razem będzie nieco spokojniej i bardziej refleksyjnie – szlakiem buddyjskich świątyń, nazywanych w Tybecie (Ladakh jest dawną częścią Zachodniego Tybetu) Gompami. W tym wpisie znajdziecie więcej zdjęć, mniej tekstu, ale widząc takie obrazy przed oczami sami zrozumiecie, że nie trzeba wielu słów.
Oczywiście nie obyło się bez przygód! Zapraszam poniżej.
Plan był taki, żeby na godzinę 7 rano dojechać motocyklami do Thiksey Monastery na poranne buddyjskie modły. Gdy docieramy do głównego skrzyżowania w Leh, napotykamy przeszkodę. Droga prowadząca do Thiksey jest całkowicie zablokowana z powodu himalajskiego maratonu. Nic na to nie poradzimy. Znajdujemy na mapie okrężną boczną drogę, kierujemy się nią w stronę Thiksey, ale niestety dojeżdżamy do głównej drogi i znowu to samo. Zatrzymuje nas wojsko i informuje, że droga będzie przejezdna dopiero po 14. Schodzę z motoru, idę przed siebie popatrzeć na uczestników rozpoczynających maraton. Ku mojemu zdziwieniu, sporo tutaj białych ludzi, którzy przylecieli specjalnie, aby wziąć udział w tym wyjątkowym maratonie na wysokości 3500 m n.p.m. W biegu biorą udział też dzieci na wózkach inwalidzkich.
Nie jestem jakimś zapalonym biegaczem, kilka razy brałam udział w biegu na 10 km i wiem ile siły mnie to kosztowało. Dlatego z podziwem obserwowałam uczestników maratonu w Ladakh. Maratonu odbywającego się na wysokości 5370 m n.p.m. Wiem, że wysiłek włożony w ten bieg zrekompensowały im przecudne widoki na Himalaje. W Ladakh odbywa się też najwyższy na świecie ultramaraton – trasa biegnie przez 72 górskie kilometry. Następny taki bieg będzie miał miejsce 8 września 2021 roku.
Gdyby ktoś z Was chciał zmierzyć się z tym wyzwaniem, odsyłam na oficjalną stronę organizatora. A pozostałym polecam na tej właśnie stronie filmik pokazujący, jak magiczne są tam widoki!
Wracam do reszty ekipy, uzgadniamy, że pojedziemy zwiedzić Gompę Spituk, do której prowadzi droga niezablokowana przez maraton. Ta Gompa znajduje się niedaleko lotniska w Leh. Motocyklami dojeżdżamy niemal na samą górę. Wchodzimy do zabudowań buddyjskiej świątyni. Dziwi mnie, że możemy spacerować dosłownie wszędzie! Nieraz przechadzamy się nawet między mnichami i nikt nie zwraca nam na nic uwagi.
Po raz pierwszy jestem w takim miejscu. Jest tajemniczo, panuje niesamowita cisza. Cisza, jakiej nie spotyka się w dzisiejszym zabieganym świecie. Ale szczerze muszę przyznać, że największą atrakcją zarówno dla mnie, jak i dla reszty ekipy, są startujące i lądujące samoloty. Nie często ma się okazję, żeby obserwować czynne lotnisko z góry. Tym bardziej samoloty zaczynające lub kończące swoją trasę między himalajskimi wzniesieniami.
Spituk Gompa to XI-wieczny buddyjski klasztor, w którym obecnie żyje 100 mnichów. Co roku odbywa się tu Gustor Festival – buddyjskie obrzędy, podczas których odsłaniany jest olbrzymi obraz bogini Kali. Jak to wygląda możecie sprawdzić w tym krótkim filmie.
Po jakiejś godzinie wsiadamy znowu na motory. Chcemy zupełnie inną drogą dojechać jednak do Thiksey Monastery. Udaje nam się dotrzeć prawie pod sam zjazd z bocznej drogi. Jechaliśmy przepiękną wiejską okolicą, z zupełnie inną jak do tej pory roślinnością, pełną zwierząt i pracujący w polu mieszkańców. Musieliśmy przepchać motory, bo znowu droga jest zamknięta z powodu maratonu. Na szczęście to tylko kilkadziesiąt metrów.
Wjeżdżamy motorami pod samą bramę Gompy. Płacimy za wstęp i wchodzimy do środka. Jest piękny słoneczny, niedzielny poranek, robi się wreszcie gorąco. Możemy sobie pozwolić na zdjęcie ciepłych “motocyklowych” ubrań.
Thiksey Monastery to stary buddyjski klasztor. Wygląda na wyludniony. Zauważamy tylko kilku mnichów w czerwonych szatach od czasu do czasu wychylających się ze swoich domostw oraz parę bawiących się na dworze dzieci. Tak samo jak w poprzedniej Gompie, tutaj też możemy chodzić gdzie chcemy. Dlatego też sprawdzamy każdą uliczkę, każde schody i drzwi. Wchodzimy najwyżej jak się da i podziwiamy widok na okoliczne góry. Czujemy zmęczenie, głównie przez coraz bardziej grzejące słońce. Siadamy w cieniu na schodach i bez słowa delektujemy się otaczającą nas przyrodą i ciszą. Słychać tylko gruchanie i trzepot gołębich skrzydeł.
Spacerujemy dalej. Docieramy do dosyć sporego podwórka z kolorowymi malowidłami wokoło. Nie możemy powstrzymać się od zrobienia tysięcy zdjęć. Wdrapujemy się na wysokie schody. Znajdujemy się przed świątynią któregoś z buddyjskich bogów. Zdejmujemy buty i na bosaka wchodzimy do środka.
Czegoś podobnego jeszcze nigdy nie widziałam. Specyficzny klimat, który panuje we wnętrzu zapamiętam na lata. Lekko przyciemnione światło, nasze stopy stąpają po gładkich deskach podłogowych, wszędzie mnóstwo obrazów, figurek buddyjskich bogów, pełno kolorów. Przy każdym obrazie i figurce poukładane stosy ciastek, kartonów z sokami, a nawet pieniądze.
Opuszczamy to fascynujące miejsce i na bosaka udajemy się na drugą stronę barwnego placu. A tutaj już naprawdę szczęka opada nam wszystkim. Przed nami ukazuje się 15 – metrowy posąg Buddy, kolorowy i pozłacany. Przed posągiem poukładane stosy słodyczy, puszki z coca-colą light, liczne miseczki wypełnione oliwą oraz pieniądze. Spędzamy z Buddą sporo czasu. Siadamy na podłodze zrobionej z przyjemnego w dotyku drewna. Robimy serię zdjęć grupowych. Potem jeszcze co niektórzy robią sobie selfie z giga Buddą.
Thiksey Monastery to kolejny odwiedzony przeze mnie w Ladakh tybetański klasztor buddyjski pochodzący z XV wieku. Obecnie mieszka w nim 60 mnichów. Największą atrakcją w klasztorze jest 15-metrowy pozłacany posąg Buddy. Uwierzcie mi, zrobił i na mnie i na współtowarzyszach takie wrażenie, że nie jestem w stanie oddać tego dokładnie w słowach. Zwykle wycieczki przyjeżdżające w to miejsce, aby dostać się do samego klasztoru, muszę wdrapywać się po stromych schodach – a jest ich trochę. Nam udało się dojechać na motocyklach aż pod samą bramę Gompy. Byłam w Gompie w niedzielne wczesne popołudnie – prócz naszej siódemki w całej Gompie nie było żywej duszy, co jeszcze zwiększyło tajemnicę tego miejsca. Thiksey Monastery został ukazany w filmie „Samsara„.
Czas nas goni, niechętnie opuszczamy to miejsce.
Ruszamy w dół zostawiając za sobą niesamowity Thiksey Monastery.
I zaczyna się… Jeden z naszych motocykli zjeżdża z góry, ale dalej nie chce ruszyć. Myślimy, że skończyło się paliwo, chociaż z Leh wyruszyliśmy z pełnymi bakami we wszystkich motorach. Podejrzewamy, że manager wypożyczył nam motocykl, który pali ponad przeciętną. Do najbliższej stacji mamy aż 20 km. Zastanawiamy się jak wybrnąć z nieprzyjemnej sytuacji. Jeden z nas gdzieś zniknął, wraca po kilku minutach z wężem, którym można by przepompować nieco paliwa z innych motocykli. Już planujemy jak to technicznie zorganizować, kiedy nagle łamie się kluczyk z feralnego motoru, połowa utyka w stacyjce… Początkowo chcemy wezwać managera z samochodem, żeby przewieźć motocykl do Leh. Ale że już poznaliśmy trochę tego pana, wiemy, że naliczy sobie za taką usługę niemałe kokosy. Chłopacy wpadają na pomysł, że skleją dwie części kluczyka (udało się wyciągnąć ze stacyjki uwięzioną tam drugą część). Nieopodal jest sklep, gdzie kupujemy klej (za całe 5 rupii), odpowiednik polskiej Kropelki. Kleimy kluczyk i odkładamy na kamieniu, żeby klej złapał. Ktoś wymyśla, że dobrze byłoby obwiązać końcówkę klucza nitką, aby w razie ponownego utknięcia w stacyjce, łatwiej byłoby ją wyciągnąć. Ale nie mamy nitki. Urywam kawałek nitki z koszulki, przywiązuję ją do kluczyka. Dwójka z nas jadzie na stację po paliwo, a reszta idzie na coś słodkiego do restauracji nieopodal.
Mija pół godziny, chłopacy wracają z paliwem w plastikowych butelkach (na indyjskich stacjach nie ma kanistrów). Kupili po butelce napoju, upili łyk, resztę wylali i “zatankowali”. Następuje chwila prawdy dla indyjskiej Kropelki. Chłopacy wkładają kluczyk do zamka od baku, udaje się go otworzyć, ale końcówka znowu zostaje w środku, a przywiązana nitka nie chce z nami współpracować… Póki co, panowie wlewają jedną butelkę paliwa, a potem jeszcze dla pewności, żeby nasycić motocykl-smok, drugą. Udaje się nożyczkami wyciągnąć nieszczęsną końcówkę kluczyka. Dla bezpieczeństwa, postanawiają nie zamykać baku. W zamian za to sprytni panowie robią “profesjonalne” zamknięcie z szyjki butelki po Sprite oraz taśmy izolacyjnej. Końcówkę kluczyka wkładają już na wieki do stacyjki. Motor odpalił! (Ale już chodził im po głowie pomysł, żeby poprzestawiać kabelki w stacyjce, a że były trzy, a nie dwa, zwątpili).
Uradowani ruszamy dalej przed siebie szlakiem buddyjskich Gomp. Teraz kolej na Gompę Hemis. Pogoda nieco się psuje, słońce zaszło i ochłodziło się, momentami lekko kropi deszcz. Ale po przeżytej burzy śnieżnej wysoko w Himalajach, taka pogoda nie jest nam już straszna. Docieramy do Gompy Hemis. Tym razem za wstęp żądają od nas aż 100 rupii za osobę (wcześniej tylko 30).
I tutaj układ budynków jest równie skomplikowany co poprzednio. Odwiedzamy muzeum (ekspresowo bo jest nudne, ale za to na bosaka), kilka świątyń, w których też jest kolorowo od wszystkiego. Też są posągi Buddy, ale już nie tak spektakularne jak w Thiksey. Największe wrażenie w tej Gompie robi na mnie buddyjskie nabożeństwo, na którym jakimś cudem się znalazłam. Możemy wejść do środka do przyciemnionej salki, w której po turecku na dywanach położonych na podłodze, w czerwonych strojach siedzą, a raczej modlą się buddyjscy mnisi. Jest ich około trzydziestu. Przy każdym z nich na małym wzniesieniu ułożone są stosy zapisanych modlitwami podłużnych, ale wąskich kartek. Równo recytują modlitwy na głos. My stoimy z boku, głowami dotykając prawie sufitu. Oni się modlą, ale co niektórzy jednym okiem obserwują białych, ciekawskich równie jak oni sami. Wychodzimy, nie chcemy ich już bardziej rozpraszać…
W Ladakh takich buddyjskich klasztorów jest około dwudziestu. Niestety ze względu na niezbyt sprzyjającą pogodę oraz problem z motocyklem, nie wszystkie udało nam się zwiedzić, nad czym bardzo ubolewam.
Na tej stronie znajdziecie opisy Gomp, do których nie udało mi się zajrzeć.
Jeśli jeszcze będę miała kiedyś okazję, wybiorę się do Ladakhu bez najmniejszego zastanowienia. I Wam też to polecam – nie pożałujecie!
A na zakończenie posłuchajcie TEGO co pozwoli Wam choć na chwilę przenieść się w buddyjski świat Ladakhu.
Poejechalbym ale nie motorem bo jestem troche przystary poza tym mam astme wiec moglbym cierpiec z braku tlenu.
przy dobrze kontrolowanej astmie i nie szarżowaniu z wysokością nie powinno być problemu! A widokie przecudne – to od nich może zabrakną tchu 🙂