Hiszpania zawsze była moim jednym z ulubionych krajów, jeśli nie właśnie tym ulubionym. Jak tylko miałam okazję, wracałam tam bardzo chętnie. A zwłaszcza do ukochanego miasta – Barcelony. Tak też i poprowadziłam trasę Eurotripu, żeby po raz kolejny zawitać w zjawiskowej stolicy Katalonii. Ale nie tylko, bo przemierzyłam też Walencję, Murcję i Andaluzję.
A potem Gibraltar.
Szczegóły znajdziecie poniżej.
Hiszpania może pochwalić się aż 7000 kilometrami autostrad. Część z nich jest niestety płatna (na bramkach). Według mnie to właśnie hiszpańskie autostrady są jednymi z najlepszych w Europie: szerokie, dobrze oświetlone i oznakowane. A do tego widoki za szybą nie pozwalają się nudzić. Jak przystało na Hiszpanów, dopuszczalna ilość alkoholu we krwi kierowcy wynosi 0,5 promila, ale już za przekroczenie 1,2 promila grozi karą nawet 70 tysięcy euro (dokładna wysokość kary zależy od dochodów kierowcy). Warto też pilnować limitu prędkości, jest to dosyć rygorystycznie przestrzegane. Kiedy zatrzyma Was policja, istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie będzie mówiła po angielsku. Nie wiedząc czy na autostradzie pojechać w prawo czy w lewo, zatrzymaliśmy się na minutę na rozwidleniu, był środek nocy, zero aut, aż tu nagle jakby spod ziemi pojawił się obok nas radiowóz. Policjanci byli lekko poirytowani, ale że nie mogli zrozumieć naszych wyjaśnień dlaczego stoimy akurat tu gdzie stoimy, machnęli na nas ręką i odjechali.
Jadąc samochodem przez Hiszpanię pamiętajcie też, że większość stacji benzynowych nie jest czynna całą dobę. Gdzieś pod Gironą zapaliła nam się w busie paliwowa rezerwa, było po 23. Zatrzymaliśmy się na najbliższej stacji – do 7 rano była nieczynna. Nie chcieliśmy ryzykować jazdy na kolejną stację, niekoniecznie otwartą, więc gdzieś na tyłach stacji, na lekko wyludnionym obszarze rozbiliśmy swój obóz. Dokładnie to jeden namiot, reszta z nas spała w busie. Niebo co chwilę rozświetlały pioruny, w razie rozpętania burzy łatwiej byłoby zwinąć jeden namiot. Poza tym byliśmy zbyt blisko cywilizacji, żeby pozwolić sobie na pełne koczowanie – nocleg na dziko w całej Hiszpanii jest nielegalny. Burza nas ominęła, kontrola policyjna też. Po 7 zwinęliśmy namiot, zatankowaliśmy i ruszyliśmy na podbój Barcelony. Kolejną noc spędziliśmy na plaży w miejscowości Pueblo Laguna. Na miejsce dojechaliśmy późną nocą i namioty rozkładaliśmy na piaszczystej plaży szeptem, bo wokół nas przy brzegu morza zaparkowanych było kilkanaście kamperów ze śpiącymi w środku Niemcami i Holendrami. Rano przyszło mi podziwiać jeden z najpiękniejszych wschodów słońca.
Czego nie można pominąć będąc w Barcelonie!
Barcelona – stolica Katalonii, burzliwego regionu Hiszpanii, który od kilku dobrych lat chce odłączyć się od reszty kraju. Barcelony nie sposób nie polubić – ma i morze i góry (małe, ale są!), ma wspaniałych ludzi i wiele wiele atrakcji, o których więcej przeczytacie we wpisie „Jak nie zbankrutować w Barcelonie„. Nudzić w Barcelonie na pewno nie będzie się nikt. Jeśli nie dysponujecie zbyt dużą ilością czasu, będąc w stolicy Katalonii koniecznie postawcie na:
Sagrada Familia
Tego miejsca nawet przedstawiać nie trzeba, to taka wizytówka Barcelony. Jednym Sagrada Familia się podoba, inni kręcą nosem z niezadowolenia. Jedno jest pewne – trzeba to dzieło zobaczyć na własne oczy! To jedyna taka bazylika na świecie, którą buduje się kilka wieków. Budowę rozpoczęto w 1882 roku, nie dokończono jej do dnia dzisiejszego, co sami zobaczycie po wciąż stojących wokół niej żurawiach.
Pamiętam pierwszy raz kiedy ją ujrzałam – gapiłam się i gapiłam. Od zewnątrz możecie podziwiać ją do woli z każdej strony za darmo, jeśli chcecie wejść do środka, zapłacicie 26 euro (w zależności czy wybierzecie podstawowe zwiedzanie z przewodnikiem lub bez, czy wejście na wieże albo do Muzeum Gaudiego). Odsyłam Was na oficjalną stronę Sagrady. Kupując jakikolwiek bilet przyczyniacie się do dokończenia jej budowy, a co za tym idzie – spełnienia marzenia samego Gaudiego 🙂
Park Güell
To kolejne dzieło Gaudiego, niby park, ale inny niż te, które odwiedziliście do tej pory. Nie wyobrażam sobie, żeby przybyć do Barcelony i nie pospacerować po jego ścieżkach, podziwiać niezwykle skomponowaną architekturę z egzotyczną roślinnością. Z parku przede wszystkim zobaczycie wspaniałą panoramę miasta. Wstęp jest darmowy za wyjątkiem centralnej, mniejszej części z najdłuższą ławką świata (7,5 euro). Przy wejściu do parku znajdziecie rzeźbę kolorowej jaszczurki – jednego z symboli Barcelony i najczęściej fotografowanego obiektu w mieście. Będziecie zachwyceni z wizyty w tym miejscu, nawet jeśli zdecydujecie się nie dopłacać za posiedzenie na tej ławce (przed wizytą sprawdźcie tutaj godziny otwarcia). Tuż przy parku znajdziecie Muzeum Gaudiego (4 euro). Będąc w parku po raz pierwszy, spędziłam w nim pół dnia.
La Rambla
To ciągnąca się od Placu Katalońskiego (koniecznie wstąpcie i tutaj!) do Pomnika Krzysztofa Kolumba szeroka ulica, jedna z najpopularniejszych w całej Barcelonie. Ile razy przechadzałam się po niej, zawsze był gwar – turyści, mieszkańcy i handlarze wszystkiego. Nadaje się na spacer i w ciągu dnia i wieczorną albo nocną porą. Na La Rambla znajdziecie mnóstwo restauracji, kawiarni, stoisk z pamiątkami, ale też kieszonkowców!
Wzgórze Montjuïc
To moje ulubione miejsce w Barcelonie, a zwłaszcza fort na szczycie wzgórza, skąd naprawdę nie można oderwać oczu od panoramy miasta – dywanu niskiej ciasnej zabudowy z wystającą Sagrada Familia i kilkoma nowoczesnymi wieżowcami. Wokół zarys Pirenejów i port z tysiącami ułożonych obok siebie kontenerów. Ale wzgórze to też Zamek Montjuïc (wstęp do środka kosztuje 5 euro). Przysiądźcie na schodach przy zamku i podziwiajcie rozciągający się stamtąd widok na Plac Hiszpański z szerokimi ulicami i masywnymi kolumnami. Robi to niesamowite wrażenie. A wieczorną porą wstąpcie tutaj na pokaz multimedialnej fontanny.
Camp Nou
To stadion znanej na całym świecie drużyny piłkarskiej FC Barcelona. Warto i tutaj się wybrać, stadion robi wrażenie – jest największym stadionem piłkarskim w Europie i jednym z największych na świecie. Wstęp jest płatny (od 12 euro) – bilety możecie kupić online na oficjalnej stronie lub w kasach na stadionie.
Barceloneta
Jedna z plaż Barcelony, największa i bardziej popularna. Jest dobrze zaopatrzona w restauracje, kawiarnie, ale też toalety i prysznice, co jest bardzo pomocne, jeśli tak jak my wstąpicie do Barcelony tylko przejazdem. Wstęp jest bezpłatny, ale przygotujcie się na tłok. Łatwo tutaj dotrzeć metrem czy autobusem.
Tibidabo
Często pomijane miejsce, a szkoda. Jest to położone na jednym ze wzgórz Barcelony wesołe miasteczko! Co prawda ze względu na rodzaj karuzel jest to bardziej park rozrywki dla rodzin z dziećmi, ale my bawiliśmy się tam nie gorzej niż dzieci. Przed przyjazdem sprawdźcie tutaj czy park będzie otwarty, nie jest on czynny codziennie. Bilet kupicie za 35 euro w kasie biletowej. Jeśli wybierzecie się tutaj w letnią niedzielę, przygotujcie się na spore kolejki do kas i na poszczególne karuzele. My na wzgórze Tibidabo wjechaliśmy naszym busem. Ale jeśli do Barcelony przylecicie samolotem, na Tibidabo dotrzecie autobusem miejskim z centrum miasta albo zabytkowym tramwajem. Ze wzgórza rozciąga się wspaniały widok na miasto.
Po całym dniu spędzonym w stolicy Katalonii musieliśmy ruszyć przed siebie, żeby na czas dojechać na Gibraltar. Przemierzaliśmy przez Walencję i Murcję, niestety bez zatrzymywania. Potem przez górzystą Andaluzję – ojczyznę flamenco i corridy. Dodałabym, że pomidorów, bo jadąc przez andaluzyjskie drogi przez dziesiątki kilometrów ciągnęły się pomidorowe plantacje.
Dotarliśmy wreszcie na Gibraltar.
Na Gibraltar można wjechać swobodnie bez czasochłonnych kontroli na granicy. Jedyne co może Was powstrzymać to samolot – bo z Hiszpanii na Gibraltar wjeżdża się po pasie startowym lotniska. Wielu Hiszpanów pracuje na Gibraltarze, a mieszka w Hiszpanii, przez co w godzinach szczytu przeprawa przez granicę może się nieco wydłużyć. Miejcie przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości, możecie, ale nie musicie zostać o niego poproszeni przy wjeździe na Gibraltar. Nie pobierane są żadne opłaty. Dla wyjaśnienia – na Gibraltarze obowiązuje ruch prawostronny, czyli taki sam jak w Hiszpanii i całej kontynentalnej Europie. Walutą jest funt gibraltarski, kurs prawie taki sam jak funt szterling, ale można płacić wszędzie w euro.
Kiedy już dotrzecie do tej najbardziej turystycznej części Gibraltaru – Upper Rock czyli Skały Gibraltarskiej, będziecie musieli zapłacić bilet wstępu – 10 funtów za osobę i 2 funty za samochód (można też płacić w euro). Bilet upoważnia Was do skorzystania z wszystkich atrakcji rezerwatu. Możecie też zostawić samochód niżej w mieście i dojść do Skały na własnych nogach, specjalnymi autobusami, albo wjechać na szczyt kolejką linową (kolejka wraz z biletem wstępu to 22 funty). Do rezerwatu można wjechać swoim samochodem, ale nie na sam szczyt – będziecie musieli zostawić samochód na jednym z ciasnych parkingów. Przemieszczanie się po uliczkach Gibraltaru nie jest łatwe – są bardzo wąskie, a na poboczu zwykle zaparkowane są samochody.
Co zrobić w jeden dzień na Gibraltarze?
Nie dać się okraść przez małpy – słyszałam opowiadania o małpach-złodziejkach, ale nie sądziłam, że i nas może coś takiego spotkać. Nie zdążyliśmy jeszcze na dobre poczuć, że jesteśmy na Gibraltarze, jechaliśmy w stronę parkingu, kiedy nagle na drzwiach samochodu (szyba była otwarta) usiadł wielki makak, zabrał leżącą na desce rozdzielczej paczkę słonecznika i zwiał jakby nigdy nic. Byliśmy w takim szoku, że zareagowaliśmy dopiero po minucie. Oczywiście śmiechem. Kiedy nieco ochłonęliśmy, cieszyliśmy się, że w miejscu słonecznika nie leżał czyjś telefon albo aparat! Jestem pewna, że nie odzyskalibyśmy go już nigdy. Tak samo jak słonecznik – kiedy już zaparkowaliśmy i spacerowaliśmy po Gibraltarze, znaleźliśmy wielkiego makaka leżącego z pełnym brzuchem w pełnym słońcu, a wokół niego łuski słonecznika. Musiał mu wybitnie posmakować słonecznik z Polski 🙂 Dlatego na serio uważajcie na to co macie w aucie, ale też na torby, plecaki, aparaty i telefony przy robieniu zdjęć. Te bezczelne małpy nie ugną się przed niczym.
Cieszyć się widokami – oj tak! Gibraltar to taki “niebrytyjski” kawałek Wielkiej Brytanii w kontynentalnej Europie. Niebrytyjski, bo słoneczny, gorący i z obłędnymi widokami. Już kiedy zbliżaliśmy się do niego, musieliśmy zatrzymać busa, wyskoczyć z niego z aparatami i dać się porwać przygodzie. Wielka Gibraltarska skała czekała na nas, a my tak podekscytowani nią, nie mogliśmy wyjść z podziwu, żeby jechać w skupieniu dalej. Chociaż Gibraltar ma tylko 6,55 kilometrów kwadratowych powierzchni, nie będziecie się nudzić tam ani przez minutę. Dokądkolwiek się ruszycie, będziecie robić wielkie oczy z zachwytu. Zresztą zerknijcie poniżej.
Schłodzić się w jaskini – na Gibraltar dotarłam wczesnym wrześniem i było upalnie jak w samym środku lata. Ale znalazłam tam miejsce, gdzie można się schronić przed słońcem – to Jaskinia Świętego Michała – St. Micheal’s Cave. Podczas II wojny światowej mieścił się w niej szpital, obecnie jest jednym z najpopularniejszych miejsc do odwiedzenia na Gibraltarze, a przez to, że charakteryzuje się znakomitą akustyką, urządzono w niej salę koncertową. Nie musicie dopłacać za wejście do jaskini.
Popatrzeć na Afrykę – przy dobrej widoczności powietrza z Gibraltaru uda Wam się gołym okiem dojrzeć skrawek Afryki, a dokładnie Góry Atlas w Maroko. Widok ze szczytu Skały Gibraltarskiej robi wrażenia. Podziwiać też możecie Morze Śródziemne z pływającymi po nim licznym statkami, port, ale też kawałek Hiszpanii. Można tutaj zgubić poczucie czasu.
Spalić kalorie – zwiedzając Upper Rock na własną rękę, przygotujcie się na bardzo intensywny dzień. Liczne gibraltarskie atrakcje, co prawda położone są na małej powierzchni, ale znajdują się na różnych wysokościach, więc nastawcie się na wchodzenie niekończącymi się schodami. Nawet jeśli zdecydujecie się na wjazd na szczyt kolejką, chcąc dostać się chociażby do jaskini, będziecie musieli przejść około kilometra. Kupując bilet wstępu do rezerwatu dostaniecie mapkę, która z pewnością ułatwi Wam przemieszczanie się po Skale Gibraltarskiej.
Po tak intensywnym zwiedzaniu Gibraltaru w pełnym słońcu, szóstka dzikich podróżników musiała sobie zapewnić jakieś dobre miejsce na wieczorną toaletę. Jechaliśmy wzdłuż morza i wypatrywaliśmy “luksusowej łazienki”, czyli plaży bez ludzi – lepsza kąpiel w słonej wodzie niż żadna. I tak jechaliśmy i jechaliśmy, i jeszcze dalej jechaliśmy. W takich sytuacjach warto się nie poddawać, bo na wytrwałych czeka nagroda. Wtedy i na nas czekała. Nagroda w postaci pryszniców na plaży. Takie niby nic, ale do teraz pamiętam swoją radość. Busa zostawiliśmy na mało rzucającym się w oczy parkingu, pod pachę zapakowaliśmy sprzęt myjący i ruszyliśmy pod prysznic. Ale zanim się oddaliśmy toalecie, postanowiliśmy wskoczyć do morza. Nigdy nie zapomnę tej ciepłej, naprawdę ciepłej wody Morza Śródziemnego. I tak pluskaliśmy się dłuuuugo i głośno, aż pojawiło się przy nas dwóch panów. Wiecie co się okazało? Że to Polacy! Polscy kierowcy TIRów. Swojego można spotkać wszędzie 🙂 Kiedy zrobiło się już wystarczająco ciemno, żeby bez skrępowania zmyć z siebie gibraltarski pot, z ulgą oddaliśmy się tej czynności. A potem na parkingu tuż przy naszym busie, zjedliśmy uroczystą kolację w postaci wybornej zupy z torebki.
W Andaluzji, zwłaszcza odbijając nieco od morza, można poczuć się jak w dzikiej krainie. Na mniejszych drogach przez dziesiątki kilometrów nie spotykaliśmy żywej duszy, mijaliśmy duże rancha, do których prowadziły wielkie kolorowe bramy, potem długa szeroka droga i wreszcie było kilka zabudowań. A potem długo nic.
Żeby tak całkowicie nie tylko przejechać przez Andaluzję, postanowiliśmy już późną porą wstąpić do samej jej stolicy – Sewilli. I żałuję, że mieliśmy tylko tak mało czasu, bo w ciągu tych kilku godzin Sewilla zdążyła nas porwać swoim nocnym rytmem. Zdecydowanie muszę do niej kiedyś wrócić.
Po drodze była jeszcze Portugalia, ale żeby zachować farmaceutyczny porządek, do tego postu wrzucam też Madryt i Pampelunę – żeby Hiszpania pozostała z Hiszpanią.
Madryt zwiedziliśmy “po drodze”, czyli zatrzymując się tam nieplanowanie. Obeszliśmy centrum miasta, złapaliśmy piękny zachód słońca pod Zamkiem Królewskim, skosztowaliśmy wyśmienite tapas, podjechaliśmy pod Santiago Bernabeu i zwinęliśmy się w stronę Polski.
Mieliśmy w planie jechać całą noc przed siebie, zmieniając co jakiś czas kierowcę, ale kiedy gdzieś w regionie Nawarra stanęła nam o 2 w nocy na drodze krowa, już sami nie wiedzieliśmy, czy to na serio była krowa, czy nasze zmęczenie płata nam takie figle. Nie zważając na środki ostrożności i wszystkie wskazówki mojego taty co do szukania bezpiecznego (czyli zakamuflowanego) noclegu na dziko, po prostu zjechaliśmy z pętelki na autostradzie i na pierwszym napotkanym kawałeczku (na serio był to kawałeczek) trawy rozbiliśmy namioty. Padliśmy od razu. Nie obudziły nas nawet przejeżdżające obok rozpędzone samochody.
Rankiem pełni sił postanowiliśmy, że wstąpimy na godzinę do Pampeluny i zobaczymy jak wygląda miasto słynące z walki byków. O ile zobaczenie samej areny skąd wyruszają byki zajęło nam jakieś pięć minut (wyciągnięcie aparatu, ustawienie się do zdjęcia, zrobienie zdjęcia i schowanie aparatu), na całego popłynęliśmy w barze serwującym tapas. Kto próbował hiszpańskie tapas zrozumie. Po prostu nie mogliśmy oderwać najpierw oczu, a potem ust od tak pysznych przekąsek. Ostatecznie wyruszyliśmy z Pampeluny nieźle spóźnieni. Ale za to najedzenia i uśmiechnięci od ucha do ucha.
Z przerwą na nocleg gdzieś we Francji przy szwajcarskiej granicy, w Szwajcarii na śniadanie wśród zielonych pól i w Neuschwanstein na ostatnie pamiątkowe zdjęcie z tym bajkowym zamkiem w tle, dotarliśmy do punktu zero.
Jeśli chodzi Wam po głowie wyruszenie na swój własny Eurotrip, po wskazówki wpadajcie tutaj.
A ja szykuję się do przejechania kolejnego skrawka Europy 🙂
Szalenie ciekawe zdjęcia! Oj zachęciłaś do odwiedzenia Hiszpanii i Gibraltaru 🙂 Planuję europtrip i chyba dobrze trafiłam! Przydadzą się porady w tej kwestii 🙂
Weronika bardzo się cieszę, że Cię zachęciłam! Trzymam kciuki za Twoj Eurotrip – na pewno nie pożałujesz niczego 🙂