Przed Wami kolejna, ostatnia już część przygód w indyjskich Himalajach. Poprzednie historie przeczytacie klikając tutaj. Poniżej przeczytacie o podróży na skraju przepaści (i załamania nerwowego) z Leh do Manali.
Zapraszam! 🙂
Robimy jeszcze pośpieszne zakupy spożywcze. Ulegamy natarczywym sprzedawcom i kupujemy po kilka pamiątkowych magnesów na lodówkę. Wieczorem opuszczamy już Himalaje, udajemy się do Manali oddalonego od Leh o ponad 470 km. Trasa w odwrotnym kierunku, czyli Manali-Leh, dzięki wspaniałym widokom i ekstremalnej jeździe przez trzy przełęcze, często na skraju przepaści, przyciąga przede wszystkim motocyklistów z całego świata.
Trasa z Manali do Leh jest jedną z 10-ciu najniebezpieczniejszych dróg na świecie. Tutaj macie namiastkę tego, co może Was spotkać podczas takiej podróży. A to już dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach 🙂 Przejechałam trasę w odwrotnym kierunku, co nie znaczy, że było mniej ekstremalnie. W Leh wynajęliśmy busa z kierowcą, który miał nas dowieźć właśnie do Manali.
Żegnamy Leh. Dobrze nam tutaj było, zapamiętamy to miejsce z pewnością na długie lata. Tankujemy jeszcze na obrzeżach miasta, na stacji kierowca robi jakieś “interesy” z miejscowymi. Wolimy nie zastanawiać się nad szczegółami.
Początkowa część trasy biegnie przez znane nam już tereny Ladakhu. Dopiero w Karu odbijamy w prawo, na zupełnie nową dla nas drogę. Będziemy jechać przez trzy przełęcze znajdujące się na wysokości około 5300 m n.p.m. Z jednej strony cieszę się, że większą część trasy będziemy pokonywać ciemną nocą, czasem lepiej nie widzieć tych stromych przepaści. Ale wiem, że widoki będą przecudne, a nie będziemy mogli ich podziwiać.
Szybko robi się ciemno. Dumamy, czy aby na pewno jazda po krętych górskich drogach i to na takich wysokościach jest tutaj dozwolona nocną porą. Kierowca zatrzymuje samochód na kontrolę paszportową. Nie trwa to długo, chcemy ruszyć dalej, ale nigdzie nie ma kluczyków od samochodu! Wszyscy szukamy, szukają nawet kierowcy innych zaparkowanych tam aut. Ani śladu kluczyków. Znajomy kierowcy podchodzi do naszego dżipa i swoim kluczykiem odpala nasz samochód. Takie rzeczy tylko w Indiach. Ktoś z naszej ekipy dostrzega coś leżącego na środku drogi. Okazuje się, że to kluczyki naszego samochodu. Oddychamy z ulgą nie mniej niż kierowca. Zaraz potem niepokoimy się, bo co to za kierowca, który gubi kluczyki na środku ciemnej ulicy. A mamy z nim spędzić najbliższe pół doby…
Coraz wyżej i wyżej – jesteśmy już na 5000 m n.p.m. W tym momencie cieszę się, że nie widzę tego co jest pod nami. Mimo, że obecny kierowca jedzie nieco wolniej i bezpieczniej, niż ten, który wiózł nas nad Pangong, wolę sobie nie wyobrażać co zostałoby z nas, gdyby przez chwilę nieuwagi stoczylibyśmy się w czarną otchłań…
Trzęsie tak mocno, że spać się nie da. Jest dopiero godzina 22. Zaczyna sypać śnieg, miejscami widoczność pogarsza nam mgła, czasem tak gęsta, że ledwo dostrzegamy maskę samochodu. A my na 5300 m n.p.m. W komforcie jazdy najbardziej przeszkadza nam otwierana co chwilę przez kierowcę szyba. Rozumiemy, że to chroni go przed zaśnięciem, więc nic nie mówimy. Dopiero kiedy zostawia szybę otwartą do samego dołu, prosimy go o przymknięcie. Ale zamyka tylko do połowy i tak już zostaje. Otwarte okno wymraża powietrze w środku samochodu. Zakładamy na siebie wszystkie ubrania, które mamy pod ręką, ale nadal czujemy, jakbyśmy podróżowali lodówką, a nie TATĄ (ewentualnie lodówkę marki TATA, bo już zdążyliśmy zauważyć, że TATA to nie tylko samochody, ale też Internet, baterie słoneczne, a nawet produkty spożywcze).
Miejsce, w którym kierowca zatrzymał się na przerwę jest ubogie, brudne, zapuszczone, ale ma w sobie coś tajemniczego. Może przez to, że jesteśmy wysoko w Himalajach i jest prawie środek nocy, właśnie tak się tutaj czujemy. To przydrożna kantyna, prowadzona być może przez rodzinę. Mimo późnej pory między nami biegają małe dzieci. Zatrzymują się tutaj na ciepły posiłek i czaj podróżni przemierzający himalajskie przełęcze. Zamawiamy właśnie po czaju – potrzebujemy szybkiego rozgrzania. Prawie duszkiem wypijamy pyszną herbatę z mlekiem, cukrem i cynamonem i prosimy o powtórkę.
Nie liczymy na to, że kierowca zamknie szybę, a co dopiero włączy ogrzewanie, dlatego zanim jeszcze ruszamy w dalszą drogę wygrzebujemy z plecaków przymocowanych do dachu najcieplejsze ubrania. Opatuleni najcieplej jak się da, wciskamy się na powrót na wąskie siedzenia.
Siadam w przodu przy kierowcy, teraz moja kolej czuwania. Mimo późnej pory i zmęczenia wiem, że ze strachu przed otaczającymi nas przepaściami nie zasnę.
Pokonujemy kolejną przełęcz. Okno do połowy otwarte, z głośników lecą indyjskie hity lat 70-tych, kierowca podśpiewuje wyjątkowo czystym głosem. Cała ta otoczka sprawia, że uśmiecham się pod nosem do siebie. Nie przeszkadza mi nawet to otwarte okno. Uśmiech schodzi mi z twarzy, kiedy zaczynamy zjeżdżać w dół. Po osiągniętej prędkości widać, że zjazd z przełęczy sprawia kierowcy największą frajdę. “Niestety” księżyc doświetla noc aż do samego dna przepaści pod nami, co funduje mi podróż z paznokciami wbitymi w tapicerkę i mimo zmęczenia, do szeroka otwartymi z przerażenia oczami. Wszystko to ku rozbawieniu kierowcy. I tak przez kilka najbliższych godzin. Około 3 nad ranem moja kolej warty dobiega końca. Przenoszę się na środkowy rząd i próbuję zasnąć nie rozbijając sobie przy tym głowy o szybę. O dziwo, nasz kierowca nie potrzebuje przerwy na spanie!
Godzina 6 rano, zatrzymujemy się na kolejną kontrolę paszportów i szybką poranną toaletę. Do Manali zostało nam już tylko 80mkm, ale nawigacja pokazuje, że pokonanie ostatniego odcinka zajmie nam nieco ponad 3 godziny. Domyślam się, że to nie błąd przeliczeniowy, ale trudna i jeszcze bardziej kręta niż do tej pory droga.
Nie spodziewałam się, że będzie aż tak…
Jak dla mnie, jest to najbardziej stresująca trasa, którą przejeżdżałam w swoim życiu. Ale szczerze muszę przyznać, że też jedna z najbardziej malowniczych. Serpentyna, o której myślałam, że nie istnieje, a już na pewno nie aż w tak wysokich górach. Na domiar złego, we wstecznym lusterku zauważamy, że nasz kierowca przymknął ze zmęczenia oczy! Jestem przerażona. Od tej chwili (siedzę za kierowcą), patrzę na niego BEZ PRZERWY w lusterku, gotowa do reakcji jak tylko zauważę, że oczy znowu mu się zamykają. Kierowca wspomaga się jakimś nieznanym nam specyfikiem. Dzięki temu docieramy do Manali cali i zdrowi (z zesztywniałymi kończynami i wyczerpani), zachwyceni otaczającymi nas górami i wodospadami, w których odbija się słoneczne światło tworzące tęczę.
Wysiadamy przy dworcu autobusowym w Manali. Jest godzina 8:30 rano. O 20 mamy z tego właśnie dworca autobus do kolejnej miejscowości. Mamy prawie 12 godzin. Na początek pozbywamy się dużych i ciężkich plecaków. Za niewielką opłatą udaje nam się zostawić je na dworcu w przechowalni bagażu (czytaj: sterta naszych plecaków tuż za ladą sklepową, bez jakiegokolwiek zamknięcia).
Manali to już inne Indie niż północ, z której wróciliśmy. Jest tutaj więcej brudu, inne jedzenie (nigdzie nie ma MOMO…), mieszkańcy bardziej wyglądają jak Hindusi niż Tybetańczycy, którzy dominowali w Ladakhu. Chodzimy trochę bez celu, bo w tym mieście nie ma wielu miejsc do zwiedzenia. Penetrujemy wąskie uliczkami, kosztujemy tutejszych przysmaków.
Świeci mocne słońce. Jeszcze kilka godzin wcześniej sypał śnieg. Spacerujemy do parku, by nieco odpocząć w cieniu drzew. Podchodzi do nas grupa młodych chłopaków, pytają, czy mogą zrobić sobie z nami zdjęcie. Słyszeliśmy już w Polsce o takich sytuacjach, mimo tego jesteśmy lekko zszokowani. Potem, obojętnie gdzie się znajdujemy, widzimy tutejszych ludzi jak próbują (nieraz nawet nie kryjąc się z tym) robić sobie z nami selfie! Denerwuje nas to, potrzebujemy czasu, żeby przywyknąć do naszej nowej roli. Obracamy to w żart i kiedy któryś raz z kolei przemierzamy uliczki Manali naszą siedmioosobową grupą, głośno krzyczymy po polsku: Fotka z białym – 10 rupii. Czym jeszcze bardziej przyciągamy spojrzenia ciekawskich lokalsów.
W Ladakh nie było takich sytuacji. W Ladakh nie było też tak nachalnego namawiania nas na zakup tutejszych produktów. Ledwo tylko wysiedliśmy z dżipa, otoczyli nas miejscowi mężczyźni i oferują taxi, pokój w hotelu, ale też szafran, masaż stóp. Próbują nam sprzedać nawet bębenki i flety!
Odbieramy wreszcie plecaki i szukamy właściwego autobusu. Wraz z nami podróżuje para Niemców oraz dwójka Hindusów, którym nawet godzina 23 nie przeszkadza w głośnych rozmowach między sobą, oglądaniem filmików na YouTube bez słuchawek, a nawet wcale nie cichemu śpiewaniu!
Przed nami 14 godzin jazdy do Amritsar. Na szczęście fotele w autobusie są tak wygodne, że chyba nawet w Europie będziemy tęsknić za takimi.
Wypijamy trochę whisky na dobry sen i zasypiamy wyczerpani bardzo długą i niezwykle ekstremalną dobą…
Pożegnałam się z indyjskim Ladakh, mam nadzieję, że będzie mi dane jeszcze tam wrócić.
Jeśli przydarzy Wam się kiedyś możliwość podróży po Himalajach, nie tylko tych w Indiach, nie zastanawiajcie się w ogóle.
Gwarantuję Wam, że nie pożałujecie, a to co tam zobaczycie i przeżyjecie, zapamiętacie z pewnością do końca świata!
Bałam się razem z Tobą tej drogi 🙂 a Himalaje są już na liście… Gratuluję tak pięknej przygody!
Dziękuję! A ja Ci gratuluję odwagi 🙂