To nie mój pierwszy wpis na blogu o polowaniu na zorzę polarną. I pewni być możecie, że nie ostatni.
Choć wiele rzeczy, miejsc czy zjawisk na tym świecie człowiek traktuje na zasadzie „do odhaczenia”, nie da się zorzy polarnej wrzucić do tegoż wora. Pokuszę się nawet, że osoby unikające zimna jak ognia, na widok zielonego pulsującego nieba, mogą zacząć wielbić mróz, śnieg i w ogóle całą zimę.
W tym wpisie nie znajdziecie wskazówek co zrobić, aby skutecznie upolować obiektywem zorzę polarną. Wszystko opisałam już w Recepcie na polowanie za zorzę polarną, a wierzcie mi, od tamtego czasu nic się w tej sprawie nie zmieniło.
Nie przepadam za częstymi powrotami w te same miejsca. Polowanie w tym dopiero co rozpoczętym roku miało odbyć się w mroźnym Murmańsku. Ale jak to obecnie na świecie bywa, Rosja nadal nie wpuszcza w swoje granice ludzi bez ważnego powodu, a myślę, że uganianie się za zieloną łuną na niebie nie należy bynajmniej do tych ważnych. A przynajmniej według rosyjskich władz.
I tak powróciłam do Tromso. Ale aby co nieco zmienić w tej podroży, bo największe miasto północnej Europy swego czasu zdążyłam już dość dobrze poznać, o czym przeczytacie tutaj, postanowiłam wybrać się samochodem do Alty. Do Alty, o której podczas swojego pierwszego pobytu za kołem podbiegunowym słyszałam niebotyczne historie o zorzach nie z tej ziemi.
Wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Poza biletem lotniczym, wynajęłam też samochód, zabukowałam trzy noce w Alcie, zaopatrzyłam się nawet w suchy prowiant, aby jak zwykle zmniejszyć nieco koszty pobytu w niezbyt przyjaznej dla portfela Skandynawii. Umknęła mi tylko jedna dość istotna rzecz – odległość Alty od Tromso. Kilkaset mroźnych białych kilometrów w ciemną noc, bo akurat tak wylądował samolot. Bo akurat w Norwegii na początku stycznia panuje noc polarna.
Nie myślcie, że po sprawdzeniu tej trasy na mapie zmalała moja ochota na poznanie nowego miasteczka dalekiej Północy. Wręcz przeciwnie! Nabrałam nawet ochoty na zajechanie jeszcze dalej, bo aż do północnego krańca naszego kontynentu – na sam Nordkapp.
Co prawda na Nordkapp nie dotarłam, ale drogę do i z Alty zapamiętam, jako jedną z najbardziej malowniczych i urokliwych przejechanym w swoim życiu. Jakbym przejeżdżała przez Szwajcarskie Alpy, potem wzdłuż jeziora Garda, a potem wreszcie przez dolinę Muminków.
Sama Alta zachwyciła mnie swoim zimowym obliczem do tego stopnia, że przestałam odczuwać minus 20 stopni, które nie ustępowało mnie tam na krok. Miasteczko wysadzone romantycznymi skandynawskimi drewnianymi domkami pokrytymi grubą warstwą puchu, dodatkowo przyozdobionymi świątecznymi lampkami, bo przecież Boże Narodzenie dopiero co minęło. Uprzejmi i pomocni mieszkańcy gotowi uratować z mniejszej czy większej opresji, których i tym razem nie zabrakło. Nawet słońce, które przecież daleko na północy o tej porze roku w ogóle nie pojawia się na niebie, dawało o sobie znać różnobarwnie kolorując chmury przez kilka krótkich godzin w ciągu niby-dnia.
Zresztą, nie będę się więcej rozpisywała, po prostu przewińcie w dół i sami zobaczcie. Jestem pewna, że gdyby nie mrożące krew w żyłach norweskie ceny, zostałabym w tej bajkowej krainie na dużo dłużej.
Zapytacie wreszcie: no dobra, Alta Altą, ale co z zorzą?
Zorzę polarną przyszło mi oglądać czterokrotnie, czyli moja skuteczność w polowaniu na nią, a raczej szczęście dopisujące w uganianiu się od ostatniego pobytu w Norwegii nie zmalała ani o jeden procent. Choć każdej nocy inaczej wyglądało zielonkawe niebo, każda z tych chwil stała się niezapomnianą przygodą.
Prawdziwe apogeum szykowało się na przedostatnią noc, kiedy to zainstalowane specjalnie na wyjazd aplikacje jedna po drugiej wysyłały mi alerty o zbliżającym się najsilniejszym w moim życiowym zorzowym pokazie. Dosłownie wszystkie wskaźniki wystrzeliły wysoko do góry i nie mógł mnie powstrzymać nawet od kilku godzin sypiący obficie śnieg – musiałam udać się na kolejne polowanie. Przyszło mi wtedy podziwiać na niebie prawdziwą walkę między intensywnie zielonymi cząsteczkami Aurory, a chmurami szczelnie pokrywającymi cały nieboskłon. Tam, gdzie zielone wygrywało z szarym mogłam dojrzeć moc tamtej Aurory.
Nigdy nie zapomnę też ostatniej nocy, kiedy zaparkowawszy samochód pod przypadkowym norweskim domkiem i zobaczywszy wysoko nad głową zielone pasma zwiastujące to co ma miejsce za drzewami, wraz z moimi towarzyszkami biegiem wdrapywałyśmy się na wzgórze. Przedarłyśmy się przez czyjeś podwórko, niezliczone razy lądowałyśmy po pas w śniegu, albo na czworakach gramoliłyśmy się przez wielkie zaspy, aby po niezbyt odgarniętej ścieżce wiedzione światłem zorzy polarnej dostać się jak najszybciej na szczyt znacznego wzniesienia. Byłyśmy tam tylko my i najpiękniejsza łuna Aurory, którą jak do tej pory było mi dane podziwiać.
W obserwowaniu zorzy polarnej jest coś tak niezwykłego i magicznego, że na długo po tym, jak wróciłam do rzeczywistości czuję, że to zjawisko przekazuje całe multum pozytywnej energii. I choć nadal czuję odmrożone wtedy palce u stóp, a na swoich dłoniach jeszcze nie do końca zagoiła się potraktowana mrozem skóra, nawet zielone światełko wbitego w aucie kierunkowskazu wywołuje uśmiech na mojej twarzy na wspomnienie szmaragdowego nieba tam wysoko nad skutą lodem Północą.
Byle do następnego polowania.












































0 Comments