Założę się, że każdy z Was ma takie jedno specjalne wymarzone miejsce na ziemi, do którego ze wszystkich sił chce pojechać. Dniami i nocami widzi siebie TAM. Nie zdziwi Was pewnie, że miałam tak i ja. I chociaż moja wizyta w TYM miejscu wyglądała zupełnie inaczej niż to sobie wyobrażałam przez wieki – nasze spotkanie było najwspanialszym momentem mojej wędrownej części życia.
Salar de Uyuni
Boliwia
Środek Ameryki Południowej
Nie pamiętam już dokładnie, kiedy po raz pierwszy o miejscu tym usłyszałam. Było to kilka dobrych lat temu. I wydawało mi się, że do naszego spotkania dojdzie za kilkanaście lat (sama nie wiem czemu). Może przez to, że Boliwia wydawała mi się tak odległym zakątkiem jak wyspy Oceanii. A jednak stało się. I choć wyobrażałam sobie, że moja stopa stanie na suchej Salar de Uyuni, zawiało mnie w tamtą stronę w środku pory deszczowej (dowiecie się poniżej, że pora roku ma tam kolosalne znaczenie) – lepiej być nie mogło.
Salar de Uyuni to największe na świecie solnisko, czyli pozostałość po wyschniętym wysokogórskim słonym jeziorze. Leży na terenie boliwijskiego Altiplano (andyjski płaskowyż w Boliwii i Peru) na wysokości 3653 m n.p.m. i zajmuje powierzchnię aż 10 582 km2. Jest jednym z najbardziej prostych miejsc na ziemi – różnica wzniesień to niecałe 41 centymetrów.
Jeśli jeszcze nigdy o tym miejscu nie słyszeliście, przewińcie w dół do fotek – nie zdziwi mnie, jeśli i Wy zapragniecie czym prędzej się tam znaleźć. Dlatego też poniżej wyjaśnię Wam, jak zrobić to z głową i bez nadmiernego opróżniania portfela.
Aby dolecieć do Boliwii, najlepszym (czytaj: najtańszym) sposobem będzie poszukanie biletów nie do Boliwii a któregoś z państw ościennych (Lima – Peru, Santiago – Chile czy nawet Buenos Aires albo Rio de Janeiro). Najsensowniej wydaje się polecieć do Limy (można dołożyć wizytę w Machu Picchu) lub Santiago i stamtąd autobusem dotrzeć do celu (ewentualnie przelot do La Paz, ale dość drogie bilety). Sama, żeby nie wydać wszystkich oszczędności, z Limy poleciałam do Cusco, następnie przejechałam autobusem: do Arequipy, potem do Puno i następnie do La Paz. Autobusy w Ameryce Południowej nie są powodem do niepokoju – sporo nimi przejechałam, było wygodnie, tanio i z przygodami. Nie zamieniłabym ich na żadne samoloty, mimo tego, że zajęło mi to o wiele więcej czasu, bo sporo dróg na tym kontynencie nie ma się jeszcze czym chwalić.
Po przeszukaniu dziesiątek blogów polsko -, angielsko – i hiszpańskojęzycznych, na 99% mogę stwierdzić, że pojechanie na Salar de Uyuni nie jest możliwe zupełnie na własną rękę – tzn. jest, jeśli posiadacie własne auto (wypożyczenie samochodu w Boliwii jest niezmiernie drogie i skomplikowane), a i w tym przypadku mocno zastanowiłabym się nad samotną wyprawą (nieoznakowane drogi, czasem takie, po których w życiu nie przyszłoby Wam do głowy jechać). Dlatego niezbędna okaże się tu zorganizowana wycieczka.
Cena zależy od ilości dni (1 do 4), miejsca startu (Uyuni, Tupiza albo Chile) i agencji turystycznej (przewodnik w języku hiszpańskim lub angielskim, jakość posiłków, zakwaterowanie, ilość osób w aucie). Żeby Wam tego nie zagmatwać, nie będę wypisywała po kolei cen, ale:
- wycieczki rozpoczynające się w Uyuni są zdecydowanie tańsze niż w Tupizie. Chociaż te z Tupizy są mniej oblegane, przez co łatwiej o bardziej komfortowe miejsce w aucie i – co jest największą zachętą do wydania więcej pieniędzy – rozpoczynając w Tupizie, na Salar dotrzecie pod koniec wyprawy, czyli to co najlepsze czekać na Was będzie pod koniec tułaczki po boliwijskich wertepach)
- dopłata za przewodnika po angielsku, jeśli jesteście w jakimś stopniu komunikatywni po hiszpańsku, nie warta jest ceny (około 100 dolarów). Istnieje też bardzo duże prawdopodobieństwo, że ktoś z innych turystów będzie mówił po hiszpańsku i angielsku – wtedy w samochodzie znajdzie się tłumacz bez dopłacania
- nie ma sensu kupować wycieczki przez biura online, tak samo jak z wyprzedzeniem w La Paz czy innym miejscu, które nie jest Uyuni bądź Tupiza – nie dajcie się naciągnąć!
- nie przejmowałabym się zbyt opiniami w sieci poszczególnych agencji, a tym bardziej poleceniami tych najlepszych z nich. Agencji są setki, kierowców jeszcze więcej, a to głównie od nich zależy przebieg Waszej przygody na tym pustkowiu. Sama czytałam mnóstwo opinii, skrupulatnie wypisywałam za i przeciw, a ostatecznie będąc już w Uyuni tak z ulicy wykupiłam pierwszą z nich, w atrakcyjnej cenie. Nie mam żadnych uwag – jedynie zwiedzanie kolorowych lagun nie dało mi w 100% takiej satysfakcji jakiej oczekiwałam, ale nie przez kierowcę – pogoda nie dopisała – coś, na co nawet 100 dolarów więcej wpływu nie ma
- nie przejmowałabym się też opcją zakwaterowania, bo za bardziej luksusowe warunki trzeba sporo dopłacić, a przecież nikt jeszcze nie umarł od dwóch nocy spędzonych w gorszym hotelu albo braku prysznica przez 24 godziny (a zahartuje nas to na przyszłość), a dwa dni bez Internetu też człowiekowi XXI wieku nie zaszkodzą
Gdzie rozpocząć przygodę z Salar de Uyuni?
Jak dojechać do Uyuni?
Z La Paz najtaniej (około 22 dolarów) będzie przejechać dystans do Uyuni autobusem, a najlepsza będzie nocna przeprawa (wyjazd około 20 z La Paz, przyjazd do Uyuni o 6 rano). Sama jechałam właśnie takim nocnym autobusem i przyznam Wam szczerze, że jeszcze nigdy w swoim życiu nie podróżowałam wygodniejszym pojazdem. Rozkładane siedzenia, poduszki, ciepły koc, do tego ciepły posiłek z lampką wina (i to serwowaną nie w plastiku!), a rano śniadanie. Miałam obawy, czy po nocy spędzonej na przemieszczaniu się będę w stanie w pełni cieszyć się z, nie czarujmy się, wymagającej i męczącej objazdówki po pustyni przez 3 kolejne dni. Ale nawet nie wiem, kiedy mignęła mi ta prawie 10-godzinna przeprawa.
Będąc w Uyuni o tak wczesnej porze (przed 6 rano), nie nastawiajcie się raczej na rozterki, w której knajpce napić się kawy – do wyboru była aż jedna. Na szczęście miała wystarczająco stolików, żeby pomieścić tych wszystkich przyjezdnych rządnych kawowego ratunku pustynnych maniaków. A menu też było niczego sobie.
Jeszcze bardziej budżetową opcją będzie podróż autobusem nieturystycznym. Ale uważajcie wtedy na swoje bezpieczeństwo, zwłaszcza kradzieże na nocnych trasach.
Z La Paz można też do Uyuni dolecieć samolotem (w jedną stronę to koszt około 400-500 złotych, lot trwa około godziny, są 4 do wyboru co dzień). Biorąc pod uwagę wygląd miasta zwanego Uyuni, nie liczyłabym na lotniskowe luksusy (ale mogę się też mylić – nie byłam).
Jak dojechać do Tupizy?
Z La Paz również autobusem, co zajmie ponad 14 godzin (200 złotych). Wyruszyć na Salar bardziej opłaca się z Tupizy, jeśli do Boliwii podróżujecie z Argentyny. Tupiza nie posiada lotniska.
Można też zacząć przygodę z Salar w Chile, a dokładnie w San Pedro de Atacama. Wtedy wyprawa kończy się w Uyuni. Ta opcja jest nieco bardziej popularna niż start z Tupizy.
Na ile dni kupić wycieczkę?
Na rozwiązanie tego dylematu wpływ ma głównie cena, która plasuje się od 30 dolarów za wycieczkę jednodniową, do nawet 500 dolarów za 4-dniową. Moja trwała 3 dni, zapłaciłam za nią 750 boliwianów (110 dolarów). Cena uwzględniała już wstęp do Parku Eduardo Avaroa oraz wysadzenie w San Pedro de Atacama (ciut taniej za powrót do Uyuni).
Opcja jednodniowa to dzień na Salar de Uyuni – czyli tak naprawdę to najważniejsze miejsce. 2 i 3-dniowe wycieczki nie różnią się znacznie od siebie, jako, że ta 3 dniowa to tak naprawdę nieco ponad 48 godzin – 2 noce (dokładnie przeczytajcie program). Zaś ta na 4 dni obejmuje też trekking po wulkanie Tunupa.
Kiedy przeanalizowałam plan wycieczek na poszczególne dni, nie miałam wątpliwości, że to ta 3-dniowa będzie w moim wypadku strzałem w dziesiątkę. Nie żeby przerażał mnie trekking po wulkanie (5321 m n.p.m.), ale pora deszczowa (byłam w lutym) nie jest najlepszym momentem na wizytę u tego jegomościa.
Gdzie zakończyć wycieczkę?
Do wyboru sporo nie ma, bo albo w Uyuni (nawet jeśli wybierzecie start w Tupizie) albo w San Pedro de Atacama w Chile. Wybór zależy od Was, a dokładniej od Waszych dalszych planów podróżniczych. Bo jeśli dopiero co wróciliście z La Paz, to po co tam wracać (no chyba, że chcecie znowu wyspać się w tym jakże wygodnym autobusie linii Uyuni-La Paz). Jeśli wybierzecie metę w Chile, dowiedzcie się przy kupowaniu wycieczki, czy musicie dopłacać za nie wracanie do Uyuni.
Sama wybrałam San Pedro de Atacama. I chociaż poprzez tę decyzję nie miałam ani minuty na zaliczenie gorących basenów przy boliwijskiej granicy z Chile, nie żałuję. A podróż w stronę Chile z najbardziej szalonym kierowcą chyba w całej Ameryce Południowej (na moje oko brał kiedyś udział w rajdzie Dakar) zapamiętam na długo.
Z San Pedro de Atacama (całkiem urokliwe miasteczko na środku pustyni Atacama – najbardziej suchego miejsca na ziemi) możecie tak jak i ja autobusem przejechać do Calamy, a stamtąd już samolotem gdzieś w świat (w moim wypadku było to Santiago de Chile – bilety w całkiem przyzwoitej cenie).
Kiedy wybrać się na Salar de Uyuni?
Celowo zostawiłam tę rozterkę na koniec. Bo w przypadku boliwijskiej pustyni wybór pory roku ma kolosalne znaczenie.
Opcje są dwie:
Jeśli chcecie wyżyć się na swoich znajomych wybierzcie porę suchą (od kwietnia do listopada), czyli ten moment, kiedy na Salar powstają najzabawniejsze zdjęcia z ciekawą perspektywą. Przez to, że solnisko jest idealnie proste, można zatracić tu poczucie przestrzeni. Zerknijcie na poniższe zdjęcia. Minusem tej pory jest temperatura, bo wtedy przypada boliwijska jesień i zima, a na wysokości Salar (3653 m n.p.m.) w dzień może nie być cieplej niż 10 stopni. Nocą zaś tyle samo, tyle, że na minusie. Do tego dochodzi silny zimny wiatr. Ale widoki i zabawa przednia, zresztą – zobaczcie poniżej. Pamiętajcie: dobre ubranie to podstawa!
Jeśli marzy Wam się, żeby utknąć między niebem a ziemią, pora deszczowa (od grudnia do marca) będzie idealna dla Was. Bo na tym płaskim jak stół solnisku po deszczu gromadzi się równa warstewka wody. I wszystko co jest na niebie będzie się odbijało w tym największym na świecie naturalnym lustrze. Jest zdecydowanie cieplej – temperatura powietrza może dobić do 25 stopni za dnia (około 5 nocą). Ten moment nie potrzebuje już więcej słów opisu. Zobaczcie sami.
Moja 3-dniowa wycieczka po Salar de Uyuni i okolicy
Dzień 1
Wszystko rozpoczęło się w miasteczku Uyuni. Miasteczku z pustynną duszą, gdzie słońce razi chyba nawet nocą. Miasteczku, które być może zostałoby zapomniane przez świat, gdyby nie 60 tysięcy turystów, którzy rokrocznie ściągają tutaj z całego świata w pogoni za swoimi podróżniczymi marzeniami. Wśród nich byłam i ja.
Na początek Cmentarzysko Pociągów
Skąd pociągi znalazły się na pustkowiu? Wina leży poniekąd po brytyjskiej stronie, bo kiedy Boliwia straciła dostęp do oceanu, a zasoby surowców zaczęły się kruszyć, wielcy panowie z europejskiej krainy nie nauczyli nieco biedniejszych i mniej sprytnych Boliwijczyków, że pociągi można by też wykorzystać inaczej, niż tylko do transportu wydobytych minerałów z głębi kraju w stronę wybrzeża Pacyfiku. Przez co na niezbyt wielkiej powierzchni znajduje się plac zabaw dla dorosłych – miejsc do wspinaczek nie brakuje.
Odwiedzone pierwszego dnia cmentarzysko pociągów, tak intensywnie krytykowane przez odwiedzających, ode mnie bynajmniej nie otrzyma negatywnego słowa. I choć wchodzi w plan każdej wycieczki po Salar, prostsze byłoby zastosowanie się do słów: nie chcesz, nie jedź!
Była jeszcze typowo dostosowana pod turystów kolorowa miejscowość z pamiątkami – Colchani. Ale nie widziałam tych magnesów na lodówki ani szkatułek wyrzeźbionych z soli. Moje wszystkie myśli i troski zostały na niebie, na którym z minuty na minutę przybywało burzowych chmur. A ja miałam przecież za minut kilka brodzić po kostki w wodzie po upragnionej pustyni, w której będą się odbijały białe chmury na idealnym błękitnym niebie. Nie ma mowy o pogorszeniu się pogody.
W porze suchej w tym miejscu następuje jeszcze zwiedzanie Isla del Pescado (30 boliwianów), która z rybami (hiszp. Pescado – ryba) ma tyle wspólnego, co skała niby-ryba na niej. Tak naprawdę wyspa ta jest obficie porośnięta imponującej wielkości i wiekowości kaktusami. A z jej szczytu podobno rozciąga się olśniewający widok na Salar de Uyuni. Ale to sobie zostawiłam na kolejny raz.
Potem była pora na obiad – boliwijskie kurczaki z ryżem i trzema frytkami, trzema, ale dorodnymi. No i coca-cola.
A potem było już jak w bajce. Pogoda dopisała, mało tego – była najbardziej idealna do zwiedzania Salar de Uyuni. Były i skoki, i brodzenie w słonej wodzie po kostki. Jednym słowem, był to kilkugodzinny powrót do dzieciństwa. Gdzieś zgubiłam kalosze pożyczone od kierowcy. Wpadł mi telefon do tej słonej wody, ale spokojnie – ocalał. Potem jeszcze sesja zdjęciowa przy pomniku upamiętniającym poległych zawodników rajdu Dakar (od 2009 roku przeniesionego na kontynent południowo – amerykański) oraz poszukiwania polskiej flagi wśród tych innych z całego świata powiewających na pustynnym wietrze. Znalazłam 🙂
A potem był najpiękniejszy zachód słońca, bo taki na niebie i ziemi. Zobaczcie sami.
Na noc wróciliśmy do Uyuni. Hotel czystością ani luksusem nie grzeszył. Ale po tylu emocjach minionego dnia zasnęłabym nawet na betonie. Aha, zapomniałabym, jeszcze była kolacja: boliwijskie kurczaki z ryżem i trzema frytkami, trzema, ale dorodnymi. No i coca-cola.
Dzień 2
Po najskromniejszym śniadaniu jakie w życiu jadłam, pół godziny planowego czasu na pakowanie spędziłam w jedynej w Uyuni czynnej wcześnie rano restauracji żeby dojeść.
A potem przez kilka długich godzin z szalonym kierowcą i chłopakiem z Chile, Rumunką, jej chłopakiem z Boliwii i jego mamą jechałam po tylko kierowcy znanych drogach. Musiałam uważać, żeby na nierównej nawierzchni nie uderzać rytmicznie głową w sufit i żeby ocalały ze słonej wodnej kąpieli telefon nie wypadł mi przez okno (bo szyby w aucie były brudne, a ja chciałam dla Was zrobić dobre zdjęcia :P). Zamiast sarenek przed maską skakały nam alpaki. To już było przygodą samą w sobie.
A potem nadszedł czas na kolorowe laguny. I na gościa dnia – flamingi! I chociaż pogoda za skurzonym oknem z minuty na minutę przybierała coraz bardziej dramatyczną formę, chociaż szczękałam zębami z zimna przeklinając pod nosem swój pomysł dobrego letniego looku na zdjęciach, chociaż drżącymi lodowatymi rękami raz po raz zmieniałam obiektywy w aparacie, nie zamieniłabym tej szalonej jazdy i tego marznięcia na nawet kilka minut po świeżo wylanym idealnie prostym asfalcie w mercedesie E klasy z podgrzewanymi siedzeniami. Pomyślicie, że jestem szalona. Nie, to flamingi <3
Pomiędzy tymi lagunami była przerwa na obiad: boliwijskie kurczaki z ryżem i trzema frytkami, trzema, ale dorodnymi. No i coca-cola…
Wisienką na torcie był Arbol de Piedra, czyli po polsku drzewo ze skały, a jeszcze bardziej po naszemu, w pewnej skale na pustyni przez setki lat wiatr wyrzeźbił coś na kształt drzewa. Ale tam już z zimna nie wytrzymałam. Dosłownie wybiegłam z auta na 2 minuty, żeby zrobić zdjęcie i wróciłam. Pogoda załamała się totalnie.
Zakończeniem dnia była ekstremalna noc. Wszyscy zostaliśmy ulokowani w jednym pokoju z piętrowymi łóżkami. Hotel (czytaj: chałupa zbita z tego co akurat było pod ręką) ścierki do podłogi długo nie widział. Ale to nie był problem. Problemem mogłyby być boliwijskie kurczaki z ryżem i trzema frytkami… Ale! Tym razem było spaghetti i prawdziwe czerwone wino.
Problemu nie było żadnego. W końcu od czasu do czasu można zaliczyć noc na brudasa. A jeszcze lepiej noc w trybie gotowości – rano nie trzeba myśleć w co się ubrać, bo już wszystko mam na sobie. Zwłaszcza, że pobudka zapowiadała się na 3.30.
Dzień 3
Faktycznie pobudka była dość drastyczna. I pewnie gdyby ktoś zainstalował ukrytą kamerę w tymże hotelu nagranie mogłoby podchodzić pod horror o zombie. Więc w takim półśnie wgramoliliśmy się znowu naszą zacną ekipą do auta i ruszyliśmy. Kierowca chyba też jeszcze był w półśnie, bo nie zauważył wyrwy w drodze i nasze auto ledwo uszło z życiem. Nasze głowy i kończymy lekko ucierpiały, ale jedno jest pewne – wszyscy się na dobre obudzili i od tej chwili 7 par oczu bacznie zerkało na drogę w poszukiwaniu nawet najmniejszej dziurki.
Potem było oglądanie gejzerów na najwyżej na świecie położonym polu gejzerów (4300 m n.p.m.) El Tatio przy wschodzącym słońcu i jeszcze dwie godzinki przejażdżki po przygranicznych nierównościach.
Dotarliśmy do basenów termalnych. Ci z ekipy, którzy wracali do Uyuni za 6 boliwianów mogli dostąpić porannego oczyszczenia w tychże zbiornikach. A że ja zdecydowałam się na podbój kolejnego państwa, udałam się z kierowcą rajdowcem ku granicy z Chile, którą to przekroczyłam w jakże pięknie brzmiącej miejscowości Hito Cajon – co po hiszpańsku brzmi ITOKAHON z akcentem na ON.
Przekroczenie granicy Boliwia – Chile było niemałą lekcją cierpliwości pod tytułem no problemo, mañana.
Wybaczcie, że się znowu tak rozpisałam. Ale kiedy zaczynam pisać, wracam wspomnieniami do tamtych dni, przeżywam to wszystko na nowo. I nie mogę przestać. To jest lepsze niż podwójne espresso. To podróżowanie. To spełnianie swoich nawet tak odległych jak Salar de Uyuni marzeń. Polecam Wam szczerze.
A jak już zakupicie bilet do Boliwii, pamiętajcie o włożeniu do plecaka tych drobnostek:
- odpowiednie ubranie – pamiętajcie, że Altiplano, na którym leży Uyuni to ponad 3000 m n.p.m. i różnice temperatur między dniem a nocą są znaczne. Czapka i rękawiczki mile widziane, nawet latem
- okulary przeciwsłoneczne – obowiązkowo, bo jeszcze nigdy w żadnym miejscu na świecie tak bardzo nie raziło mnie słońce jak w Uyuni. No i krem z filtrem – i to zimą i latem
- klapki albo sandały, jeśli wybierzecie porę deszczową, bo adidasy i inne takie buciki przemokną. Można co prawda wypożyczyć kalosze, ale średnio nadawały się one do skakania. A chodzenie na bosaka jest baaardzo bolesne, już nie wspominając o skakaniu, a raczej lądowaniu. Ostrym lądowaniu
- jeśli przeraża Was spanie pod inną pościelą niż hotelowa biel, śpiwór też będzie dobrą opcją. I nieodłączny przyjaciel każdego bez wyjątku człowieka – papier toaletowy
- tabletki na chorobę wysokościową (zwykła aspiryna albo acetazolamid)
Aż mi się gorąco zrobiło z ekscytacji! Muszę tam być i to zobaczyć! Jaki sztos! Wpisuję na moją bucket list😁
polecam Ci z całego serca 🙂 mi zostało jeszcze postawienie stopy na suchej Salar de Uyuni – tak dla porównania 🙂